Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/66

Ta strona została uwierzytelniona.

błyskawicznych, a pamiętnych do końca życia, choćby do wieku najsędziwszego.
Na jednym z pagórków, ukazała się lekka chmurka dymu, i kula armatnia przeleciała świszcząc po nad głowami huzarów Denissowa. Oficerowie, skupieni razem, porozjeżdżali się natychmiast, każdy na swoje stanowisko; żołnierze stanęli w ściśnionych szeregach. Zapanowało głuche milczenie. Oczy całego szwadronu skierowały się na Denissowa, oczekiwano na komendę. Drugi i trzeci pocisk, tak samo przeleciał z świstem piekielnym w powietrzu i padł po za nimi.
Strzelano do nich widocznie, ale na szczęście kule przenosiły nad ich głowami im samym szkody nie wyrządzając. Huzarzy nie oglądali się po za siebie, ale po każdym wystrzale, podskakiwali na siodłach jakby na komendę, poczem wszyscy razem spadali nazad z nogami w strzemionach. Każdy z żołnierzy spozierał ukradkiem na swojego sąsiada najbliższego, jakby go chciał wybadać i podchwycić wrażenie, jakiego tamten doświadczył na odgłos kanonady nieprzyjacielskiej. Zacząwszy od Denissowa, a skończywszy na trębaczu pułkowym, każdemu drgały nieznacznie usta i broda, co świadczyło o wewnętrznej walce i nerwowem podnieceniu. Wachmistrz, ze swoją chmurną fizjognomją, przenosił wzrok ponury z jednego żołnierza na drugiego, jakby miał ich za chwilę ukarać surowo. Junker Mironow, gołowąsy młodzieniaszek, schylał głowę, ile razy świsnęła mu kula nad uchem. Rostow, stojąc na lewem skrzydle, na swoim Kruczku, połyskującym w blaskach słonecznych, niby kruk prawdziwy, ze skrzydłami czarnemi jak heban,