Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 03.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

wnej niewinnej nieświadomości samego siebie. Ten jednak wyraz dziecięcy prawie, nie ujmywał jego twarzy bynajmniej powabu i uroku majestatycznego. Gdy patrzał w ten sposób na szwadron, wzrok jego skrzyżował się na sekundę z oczami Rostowa. Czy odgadł co kipiało i rozpierało serce młodego porucznika? Rostow był o tej prawdzie najmocniej przekonany, uczuł się bowiem jakby pogłaskany spojrzeniem tych pięknych oczów lazurowych.
Nagle car odwrócił wzrok od niego, wspiął konia ostrogą i dalej pogalopował.
Młodziutki monarcha, nie mógł odmówić sobie tej przyjemności, żeby nie miał być przytomnym potyczce, mimo rad i próźb usilnych całego otoczenia. Około południa rozstawszy się z trzecią kolumną, za którą postępował, chciał złączyć się z awangardą, w chwili jednak gdy dotarł do huzarów, kilku adjutantów doniosło mu z pola bitwy o świetnem zwycięztwie i szczęśliwem ukończeniu potyczki.
Ową potyczkę, która ograniczyła się w końcu na wzięcie w niewolę jednego szwadronu francuzkiego, przedstawiono monarsze jako walne zwycięztwo. Nie tylko car, ale armja cała, nim dymy opadły, była przekonaną, że Francuzów pobito na głowę i zmuszono do odwrotu. Niedługo po odjeździe cara, oddział pułku Pawłogrodzkiego dostał rozkaz iść naprzód. Rostow był na tyle szczęśliwym, że zobaczył raz jeszcze cara w miasteczku Wischau. Leżało kilku ciężko rannych i kilku trupów w miejscu gdzie strzelano najgęściej. Nikt nie miał dotąd czasu zabrać tych biedaków. Car otoczony świtą tak wojskową jak cywilną, mając pod sobą konia