Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 03.djvu/181

Ta strona została uwierzytelniona.

Niedobitki pozostali z oddziału Langerona i Dokturowa, cisnęli się tłumnie w koło stawów i upustów wsi Auguest.
Na tym jednym punkcie, jeszcze o godzinie szóstej wieczorem, nie ustawał ogień nieprzyjacielski. Strzelano do wojska rosyjskiego, idącego w zupełną rozsypkę, z baterji ustawionej na wyżynie w Pratzen.
Dokturow i inni z arjergardy, pozbierawszy ile tyle swoje bataljony, bronili się przeciw konnicy francuskiej, która ścigała ich zawzięcie. Mrok zapadał. Na wąskim gościńcu, prowadzącym do wsi, przez długi szereg lat najspokojniejszych, poczciwy stary mielnik, w białej, bawełnianej szlafmicy, zarzucał wędki w stawie. Obok starca, wnuk jego, zakasawszy rękawy od koszulki, bawił się łapaniem rybek o łusce srebrzystej, zanurzając rękę w małą sadzawkę, gdzie rybki wrzucano na zapas. Po tym samym gościńcu, pod baczną pieczą wieśniaka morawskiego, w czapce futrzanej na głowie i w długiej kapocie z sukna granatowego, ciągnęły rzędem wozy ogromne, naładowane ciężką, dorodną pszenicą. Nazad zaś zabierały całe wory mąki białej jak śnieg alpejski ulatującej lekkim pyłkiem w powietrzu po nad młynem. Teraz, na tej drodze, tak spokojnej, widziało się tłum bezprzytomny, oszalały z trwogi piekielnej, który pędził, popychał się i tratował nawzajem. Nie jeden ranny padał omdlały pod koła wozów, furgonów, przódkarów, pod końskie kopyta i jechano dalej po jego ciele, nie zważając na jęki bolesne, na prośby i zaklęcia, żeby go podnieść z ziemi i włożyć na wóz. Wszyscy leciel