Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 03.djvu/183

Ta strona została uwierzytelniona.

otworzył usta, aby do niego przemówić, gdy bomba świsnęła tak nisko po nad wszystkiemi głowami, że się pochyliły mimowolnie i coś zwaliło się na ziemię. Padł z konia pułkownik bombą w pół przecięty, tonąc w krwi kałuży. Nikt na niego nie spojrzał, nikomu w głowie nie postało podnieść trupa.
— Na lód! na lód! Czyż nie słyszysz? Skręcaj, skręcaj na lód — wołano zewsząd. Tłum przerażony, ogłuszony, nie rozumiał właściwie, dla czego tak krzyczą.
Armata ostatnia z brzegu wjechała na lód i tłum rzucił się za nią w tropy. Lód zatrzeszczał, jednemu z uciekających noga w wodzie się zanurzyła. Gdy usiłował ją wyciągnąć, wpadł w wodę po pas. Ci co stali najbliżej, znowu się zawahali, artylerzysta wstrzymał konie armatnie; reszta zaś tłumu na grobli wrzeszczała w niebogłosy: — „Na przód! na lód!“ — Żołnierze zaczęli smagać konie biczem i pchać naprzód armatę. Konie nagle ruszyły, lód się załamał i od razu konie z armatą i czterdziestu ludzi zniknęło pod wodą. Bomby tymczasem świszczały dalej, spadając z złowrogą regularnością. Uderzały to w lód, to wpadały w wodę, dziesiątkując i niszcząc tę zbitą masę ciał ludzkich, która roiła się na grobli, na stawach, nad obu brzegami, jak okiem zasięgnął.