Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

z nim kamerdynera, tonąc w zadumie która napadała go co chwila. Nikogo wtedy nie widział przed sobą i niczego nie słyszał. Cóż go zresztą obchodziły kwestje tak podrzędne jak nocleg na stacji i późniejsze przybycie do Petersburga, w obec tych zagadek tak ważnych, nad których rozwiązaniem daremnie mózg jego pracował.
Z kolei ofiarowali mu swoje usługi poczmistrz i jego żona. Wchodzili i wychodzili kupcy rozmaici, zachwalając swoje towary, w szczególności rozmaite przedmioty haftowane i przetykane nitkami srebrnemi i złotemi. Piotr nie ruszając się wcale patrzał na nich bezmyślnie. Nie zdawał sobie sprawy dokładnej, czego właściwie chcą od niego? Dziwił się, że ci ludzie potrafią żyć tak spokojnie, nie rozwiązawszy bolesnych zagadnień, które nie przestały dręczyć go, od chwili pojedynku i następnej nocy bezsennej. Podróżując sam jeden, nie mógł skierować biegu myśli na co innego; wracał wiecznie do tego jednego przedmiotu, nie mogąc rozwiązać zagadki. Tak wyglądało jego obecne usposobienie serca i umysłu, jak kiedy w maszynie mocno skomplikowanej, zagnie się i skrzywi jedno z kół wyzębionych, nie mogąc następnie trafić w rozpędzie na karby koła drugiego, aby takowe w ruch wprawić, a jednocześnie samo obraca się niczem nie wstrzymane.
Zjawił się po chwili poczmistrz, zapowiadając z miną i w postawie najpokorniejszej, że jeżeli jego ekscellencja raczy zaczekać małe dwie godzinki, będzie w możności dostarczyć mu koni kurjerskich. Kłamał najwidoczniej, w chęci ograbienia go ile się da bogatego podróżnego.