Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/191

Ta strona została uwierzytelniona.

— To „Boże Dzieci“,[1] których księżniczka Marja przyjmuje i tuli pod swoje skrzydła opiekuńcze — objaśniał Andrzej. — Wzięli mnie za mego ojca, a ten każe ich pędzić bez miłosierdzia. W tem jednem staje się ojcu nieposłuszną, biedna moja siostra, że przyjmuje tych ludzi, pomimo ostrego zakazu księcia.
— Cóż to za „Boże Dzieci?“ — spytał Piotr.
Andrzej nie miał już czasu odpowiedzić mu na pytanie. Na ganku ukazała się służba, wybiegająca na ich spotkanie. Zaczął ich się wypytywać, kiedy spodziewają się powrotu księcia, na co odpowiedzieli, że ma nadjechać lada chwila.
Zostawił Piotra w swoim apartamencie, który czekał zawsze gotów na jego przyjęcie, sam zaś udał się do pokoju synka. Wrócił niebawem, aby Piotra do siostry zaprowadzić.
— Sam jeszcze jej nie widziałem. Chowa się ze swoimi „Bożymi Dziećmi“. Napadniemy ją niespodziewanie. Będzie prawdopodobnie mocno zmieszana i zawstydzona, ale zobaczysz ich. Coś ciekawego, na honor!
— Ależ powiedz raz cóż to takiego?
— Zaczekaj chwilkę, a zobaczysz.

Księżniczka Marja zarumieniła się po same uszy, gdy zobaczyła ich wchodzących do jej pokoiku, w którym paliło się kilka lampek przed „Ikonostasem“ suto wyzłacanym. Obok niej siedział na kanapie młody chłopak, w habicie braciszka klasztornego. Nos był u niego równie długi, jak włosy spadające na ramiona. Obok

  1. Tytuł pewnej sekty religijnej w Rosji.