Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/195

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dobrze, już dobrze — wpadła jej w słowo Marja płonąc szkarłatem — opowiesz nam to kiedy indziej.
— Pozwól mi księżniczko, zadać tej kobiecie jedno pytanie — wtrącił Piotr. — Widziałaś to na własne oczy?
— Ma się rozumieć, mój ojczulku. Dostąpiłam i ja tej łaski. — Twarz promieniała światłem i blaskiem nadziemskim, a olej święty kapał z policzków, kropla po kropli.
— Ależ to proste oszukaństwo! — Piotr zauważył, słuchając staruszki.
— Ah! ojczulku, cóżeś to powiedział? — wykrzyknęła Pelagja przerażona — zwracając się do Marji, jakby ją wzywała na ratunek.
— Tym sposobem wyzyskują lud łatwowierny! — Piotr mówił dalej oburzony.
— Panie Jezu! — staruszka przeżegnała się aż trzy razy. — Oh! niepowtarzaj tego mój ojczulku. Znam jednego wielkiego Ganerała, który tak samo jak ty nie wierzył i mówił: — „To mnichy ludzi za nos wodzą!“ — I oślepł na obydwa oczy biedaczysko!... Aż oto śni mu się, że widzi przed sobą Matkę Bożą peczerską, a Ta powiada mu: — „Uwierz we mnie, to cię uzdrowię!“... Zaczął więc prosić, błagać: — „Prowadźcie mię do Niej! prowadźcie!“... — Opowiadam ci ojczulku świętą prawdę jak na spowiedzi, bom go widziała na własne oczy, gdy go przyprowadzono ślepca niewidomego i gdy upadł na twarz przed Nią, wołając głosem wielkim: „Uzdrów mnie, a oddam ci Chrest, który dostałem od Cara za Chrabrost!“ — I zaraz przejrzał ślepiec... a potem widziałam i tę gwiazdę brylantową, którą zawiesił