Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/198

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie chciałem jej obrazić, zaręczam pani. Umiem cenić jej uczucia i szanuję takowe chciej mi wierzyć.
Księżniczka Marja odpowiedziała na to Piotrowi swoim najsłodszym uśmiechem.
— Znam cię hrabio od dawna i kocham jak brata. Jakże znalazłeś Andrzeja? Trwoży mnie. Był zdrowszy przeszłej zimy, pod wiosnę jednak otworzyła mu się rana, a lekarz zaleca mu jakieś wody zagraniczne. Trapi mnie również i niepokoi stan jego duszy. Nie może tak jak my kobiety, ulżyć sobie łzami w bólu, który mu serce rozdziera. Kryje się z nim i cierpi tem bardziej. Dziś jest prawie wesół, ożywiony, dzięki tobie hrabio kochany... to się mu teraz tak rzadko wydarza!... Wyperswaduj mu, żeby gdzieś wyjechał. Potrzebuje rozrywki, życia czynnego, a ta jednostajność w zajęciach zabija go... nikt tego nie uważa, ale ja to czuję.
O dziesiątej w nocy, służba wybiegła na ganek, usłyszawszy „kałakoł“ i mniejsze dzwonki przy zaprzęgu który przywoził starego księcia. Piotr i Andrzej wyszli również do sieni, aby go powitać.
— Któż to taki? — spytał starzec wysiadając z powozu. — Ah tak, bardzom rad, rad nieskończenie. Pocałuj mnie tu — dodał poznawszy Piotra i nadstawiając mu swój policzek żółty i pomarszczony.
Starzec był w humorze wyśmienitym. Tak był dla Piotra uprzedzającym, że w godzinę później, zastał ich już Andrzej żwawo dysputujących. Piotr dowodził, że musi kiedyś ustać wszelka wojna na ziemi. Stary książę natomiast, bez gniewu śmiał się z tego i żartował w najlepsze, utrzymując wręcz przeciwnie.