Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/213

Ta strona została uwierzytelniona.

Trzeba zaczekać!... Nie mogę czekać, służba potrzebuje mnie gwałtownie, zrobiłem trzydzieści wiorst jadąc galopem i tak samo powrócę. Proszę zameldować mnie natychmiast!... Raczył nakoniec ukazać się ten złodziej nie naczelnik! i zaczyna mi sypać moralne nauki. — „To rozbój na gładkiej drodze!“ — Zbójem — odpowiadam mu i złodziejem nie ten, który zabiera transport żywności, aby nakarmić swoich żołnierzy ginących z głodu, ale taki, co szachruje jak żyd i napełnia rublami własną kieszeń!... Na to każe mi podpisywać kwit odbiorczy w intendenturze i zapowiada, że sprawa pójdzie swoim torem. Wchodzę do owego komisarza. Je obiad... I kogoż widzę? No, zgaduj!... Kto nas zagładza? — tu Denissow uderzył pięścią tak silnie w stół improwizowany, że o mało deska nie pękła, a kieliszki zadźwięczały spadając na ziemię. — Teljanin!...
— Jakto? Więc to ty zatrzymujesz w drodze żywność nam przeznaczoną? Raz już złodzieju, w twarz ci napluto, a ty znowuś wypłynął na widownię?... Nagadałem mu ile się wlazło, żałując jedynie, że tego nikt więcej nie słyszał — zaśmiał się dziko, wyszczerzając białe zęby z pod czarnych wąsów:
— No, no, nie krzycz tak i nie wal pięściami Waska. Widzisz? znowu krew ciec zaczyna. Zaczekaj, niech ci ramię przewiążę.
Zasnął wkrótce, a rano obudził się Denissow w zwykłym stanie zdrowia.
Nazajutrz pod wieczór, przyszedł do niego adjutant pułkowy, z miną frasobliwą i smutną, pokazując mu papier urzędowy wystosowany z kancelarji głównego