Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/218

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, zabrał go Makary Aleksjewicz. Niech wasza miłość raczy potrudzić się do sali oficerskiej — zwrócił się chirurg do Rostowa.
— A ja życzę panu nie iść tam wcale — wtrącił lekarz. — Po co, jak mówi nasze przysłowie, „kłaść zdrową głowę pod Ewangielją?“
Rostow nie zważając jednak na przestrogę, poprosił chirurga żeby go tam zaprowadził.
— Sam sobie będziesz pan winien, jeżeli spotka cię nieszczęście — wołał doktór gaduła, jeszcze na ostatnim schodzie.
Fetor w ciemnym i wąskim korytarzu, był tak wstrętnym, że Mikołaj przytkał nos chustką i mimo tego zachwiał się odurzony. Otworzono drzwi na prawo. Ukazał się na progu istny szkielet, trupio żółty, z bosemi nogami, który wspierał się oburącz na kulach. Spojrzał na wchodzących z widoczną zazdrością, Rostow rzucił wzrokiem przerażonym po sali. Pod ścianami, na lewo i na prawo leżeli ranni, bądź na garści słomy, bądź na swoich płaszczach.
— Czy tu wolno wejść? — spytał chirurga.
— Eh — ten machnął ręką — nie ma tu nic ciekawego. Ta jednak odpowiedź podnieciła właśnie ciekawość Mikołaja, wszedł zatem do sali. Powietrze tutaj było jeszcze straszniejsze, sala bowiem była ogniskiem zarazy.
Była to długa a wąska kiszka, wystawiona na największy żar słoneczny. Pod ścianami, z głowami przypartemi do muru, leżeli chorzy w dwa szeregi ułożeni, z przejściem po środku. Po większej części byli nie-