Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/42

Ta strona została uwierzytelniona.

Położenie robiło się strasznem. Sprawa tak błaha z początku, teraz musiała iść dalej swoim torem. Dobiegała fatalnie do aktu ostatniego krwawego dramatu, niezawisła już zupełnie od woli ludzkiej. Miało spełnić się nieubłagane przeznaczenie. Denissow zbliżył się aż do barjery:
— Przeciwnicy — rzekł z naciskiem — nie dali nakłonić się do pojednania i przebaczenia sobie nawzajem urazy... Możemy zatem zaczynać. Proszę wziąć do rąk pistolety, idąc prosto przed siebie na komendę „trzy!“
— Raz!... dwa!... trzy!... — liczył Denissow zwolna i głosem stłumionym. Przeciwnicy szli ścieżką utorowaną, widząc wyłaniającą się z mgły gęstej, twarz i postać jeden drugiego. Przysłużało im prawo strzelić, kiedy będą chcieli, idąc. Dołogow szedł nie spiesząc się wcale, z pistoletem spuszczonym. Jego oczy niebieskie dziwnie błyszczały fiksując Piotra. Usta składały się do jakiegoś niemiłego, drwiącego uśmiechu.
Na komendę — „trzy!“ — Piotr posunął się szybko naprzód, a prześlepiwszy ścieżkę ubitą zapadł naraz w śnieg głęboki. Trzymał pistolet prosto przed sobą, jakby w obawie, żeby nie ranić nim siebie samego. Podtrzymywał prawe ramię lewą ręką, odrzuciwszy je całkiem na bok, chociaż pojmował instynktowo, że czyni to całkiem bez celu i bez potrzeby. Po kilku krokach odszukał ścieżkę, popatrzył pod nogi, spojrzał następnie na Dołogowa i wystrzelił. Nie spodziewając się wstrząśnienia tak gwałtownego, Piotr drgnął nerwowo, zachwiał się i uśmiechnął mimowolnie z wrażenia odniesionego. Dym zgęszczony jeszcze mgłą, nie dozwolił mu zrazu rozróż-