Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/50

Ta strona została uwierzytelniona.

żywszy uszy po sobie, nieruchomy w obec nieprzyjaciela.
— Co to znaczy? Skąd panu przyszła ochota do wyprawiania podobnych awantur? Żądam kategorycznie wytłumaczenia — rzekła tonem ostrym, skoro za lokajem drzwi się zamknęły.
— Jakto, ja? — Piotr spytał.
— Co znaczy ta bezsensna junakierja? Ten pojedynek? Czy raczysz mi pan odpowiedzieć?
Piotr poruszył się ciężko w pół leżąc na szezlongu, otworzył usta, słowa jednak uwięzły mu w gardle.
— No! to ja panu odpowiem... Wierzysz każdej bredni, którą ktokolwiek przyjdzie ci powtórzyć, a znaleźli się tak łaskawi, którzy opowiedzieli ci, że Dołogow jest moim kochankiem — mówiła dalej z cynizmem jej właściwym, nie owijając niczego w bawełnę. Słowo: „kochanek“, przeszło jej tak gładko przez usta, jak każde inne, najzwyklejsze. — Uwierzyłeś zatem, i cóż zyskałeś, czego dowiodłeś, pojedynkując się z Dołogowem? Żeś setnym głupcem, idjotą po prostu, o czem zresztą wie i tak świat cały! Cóż z tego wyniknie? Że ja będę wystawiona na pośmiewisko całej Moskwy, że każdy będzie opowiadał, jak po pjanemu wyzwałeś młodego człowieka, o którego byłeś zazdrosny bez powodu; młodzieńca pod każdym względem o całe niebo wyższego, i większej wartości niż pan!...
Im dłużej mówiła, tem więcej zapalała się, głos podnosząc.
Piotr dotąd nieruchomy, mruczał jakieś słowa niezrozumiałe, nie podnosząc wcale wzroku od posadzki.