Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/6

Ta strona została uwierzytelniona.

dać się wyprzedzić hajdukowi, zrzucił z siebie futro i wpadł do sali, cicho, na palcach. Było tu ciemno. Stoliki do gry w karty stały na swoich miejscach i wielki pająk na środku sufitu, okrywała opona jak zwykle na codzień. Nie dotarł jeszcze do drzwi salonu, kiedy o mało go nie wywrócił istny huragan, spadający na niego gwałtownie przez drzwi poboczne. Była to lawina pocałunków przygniatająca go najzupełniej. Nie mógł rozróżnić w tym nawale, kto go całuje i kto wydaje okrzyki najżywszej radości, kto śmieje się, płacząc jednocześnie? Mnóstwo ramion otaczało go, jedne wyżej, drugie niżej, a Pawełek schwycił brata pod kolana. Czuł jednak dziwnym instynktem, że w tym gradzie pocałunków, brakuje matki uścisku.
— Niczego nie przeczuwaliśmy... Mikołciu mój złoty... To on, on rzeczywiście?... Moje złotko... mój synku najdroższy... Jak zmężniał, jak się odmienił! Światła, więcej światła... Herbaty mu dajcie i kolację, tylko coś dobrego!... wołał ojciec, wołali inni.
— No, uściskajże mnie! — cisnęła go za szyję Nataszka, zjadając pocałunkami. Zewsząd napływała służba tak żeńska jak i męska, aby oglądać „młodego pana“, i każdy wykrzykiwał zdziwiony jego męską i junacką postawą.
Nataszka, po należytem wycałowaniu brata, uczepiła się jednej z jego pętlic od munduru i podskakiwała w górę, zupełnie jak dzika koza, na jednem miejscu, wrzeszcząc z nadmiaru radości w niebogłosy. Widziało się w około oczy od łez wilgotne, a mimo to radością promieniejące i usta nadstawione do nowych pocałunków.