Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/76

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wyobraźże sobie, odrzuciła jego rękę, odrzuciła najzupełniej. Odpowiedziała mu otwarcie, że kocha innego.
— Tak, moja Sonia nie mogła postąpić inaczej — pomyślał Mikołaj.
— Mama perswadowała, błagała, ona jednak trwa dalej w swojem niezmiennem postanowieniu.
— Nasza matka ją błagała? — Mikołaj rzekł tonem srogiego wyrzutu.
— No, tak... nie masz zresztą o co się gniewać. Ty jej nie poślubisz jestem tego pewną.
— Ejże, skądże możesz o tem wiedzieć?... Muszę pomówić z nią. Co to za czarująca istota.
— Spodziewam się, że Sonia jest zachwycającą. Przyszlę ci ją... — Uciekła czemprędzej, ucałowawszy brata najserdeczniej.
W chwilę później weszła Sonia, zmieszana i przestraszona, jakby w czemś zawiniła. Mikołaj zbliżył się do niej i w rączkę pocałował. Odkąd Rostowy ze wsi wrócili, nie spotkali się byli tak jak obecnie sam na sam.
— Zofio, droga kuzyneczko — mówił zrazu bardzo nieśmiało, nabierając zwolna pewności. — Odrzuciłaś partję odpowiednią, nawet rzekłbym świetną jak dla ciecie... Jest to zacny młody człowiek, z uczuciami podniosłemi... mój serdeczny przyjaciel...
— Ależ między nim a mną, wszystko skończone. Odrzuciłam jego propozycję raz na zawsze.
— Jeżeli odmówiłaś mu przez wzgląd na mnie, lękam się, że...
— Nie mów mi nic podobnego kuzynie — przerwała mu, patrząc nań błagająco.