Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 05.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

jak najprędzej. Jestem przekonany, że nie będzie jak świat szeroki, człowieka szczęśliwszego od ciebie!
— A ona?
— Kocha ciebie.
— Tylkoż nie gadaj szaleństw! — porwał się i Andrzej z siedzenia, a schwyciwszy Piotra w pół, spojrzał mu w oczy badawczo.
— Mówię ci, że zakochana w tobie po same uszy! — powtórzył Piotr z pewną niecierpliwością wyrywając mu się.
— Stój! Musisz mnie wysłuchać! — Andrzej przytrzymał go siłą mocą. — Nie masz wyobrażenia co się ze mną dzieje. Potrzebuję zrzucić ciężar z serca przed tobą, bo inaczej czuję, że mi je rozsadzi nadmiar wzruszenia.
— Ależ i owszem, mów tylko... jestem z tego mocno zadowolony, zaręczam najsolenniej.
Wyraz Piotra fizjognomji zmienił się rzeczywiście najzupełniej. Oczy zamglone dotąd jakąś nudą, czy zmartwieniem wewnętrznem, rozpromieniły się nagle. Słuchając Andrzeja, widział w nim wręcz innego człowieka. Gdzież podziały się, jego rozpacz, zwątpienie o wszystkiem, pogarda życia, zdeptanie i odrzucenie wszelkich ułud? Piotr był jedynym, przed którym Bołkoński nie wahał się otworzyć serce na oścież. Wylał się też przed nim ze wszystkiem. Powierzył mu swoje plany na przyszłość, na które patrzył teraz śmiało. Wyznał szczerze, że nie może poświęcić siebie dla ojca dziwactw i kaprysów. Nie traci nadziei, że ojca w końcu nakłoni, i że starzec pozwoli na to powtórne małżeństwo. W razie przeciwnym jest zdecydowany obejść się bez tegoż zezwolenia... Był