Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 05.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

— Kochasz mnie? — rzekł cicho.
— Tak, tak! — odszepnęła głosem stłumionym, prawie z niecierpliwością, łapiąc oddech, niby ktoś co się dusi. Nagle łzami wybuchnęła.
— Co pani jest? Czegóż płaczesz?
— Ah! to ze zbytku szczęścia! — roześmiała się słodko wśród łez.
Nachyliła się ku niemu, namyślając się chwilę, czy wypada go pocałować?... I wreszcie pocałowała...
Andrzej przytrzymał jej obie ręce w swojej dłoni, wpatrując się w nią badawczo i przenikliwie. A jednak miłość, jaką miał dotąd dla niej zmieniła się najzupełniej. Ustąpił z jego serca pociąg namiętny i tajemniczy, chęć posiadania jej, a natomiast zbudziła się w tem sercu litość pełna czułości niewypowiedzianej, dla jej słabości jako istoty zaledwie z lat dziecięcych wychodzącej. Lękał się również, czy potrafi godnie odpowiedzieć temu naiwnemu zaufaniu, temu jej oddaniu się mu tak szczeremu bez żadnych zastrzeżeń. Cieszył się i niepokoił jednocześnie, gdy pomyślał ile nowych obowiązków włoży na niego ta druga miłość, może mniej namiętna i promienista niż pierwsza, ale o wiele głębsza i trwalsza.
— Czy mama powiedziała ci dziecię najdroższe, że ślub nasz nie może odbyć się aż za rok? — spytał tonąc wzrokiem w jej źrenicach.
— Czyż istotnie mnie, mnie samą, uważano aż do tej chwili za dziecko? — pomyślała Nataszka. — Czyż na prawdę stałam się nagle równą temu mężowi tak rozumnemu, tak zacnemu, temu obcemu człowiekowi, którego nawet mój ojciec szanuje? Być że to może? Od dziś