Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 05.djvu/71

Ta strona została uwierzytelniona.

matyczne, nawet sam car raczył bytność swoją przyobiecać.
Wspaniałe oświetlenie illuminowało tysiącem pochodni i latarni różnobarwnych, front pałacu położonego na angielskim bulewarze. Trotoar przed bramą wyścielono suknem pąsowem. Począwszy od żandarmów, aż do oficerów i dyrektora policji, wszyscy czekali na trotoarze. Powozy zajeżdżały i odjeżdżały, a tłum lokai wygalonowanych i strzelców w kapeluszach z zielonemi pióropuszami, zwiększał się co chwila. Otwierano drzwiczki, spuszczano z trzaskiem ciężkie potrójne stopnie u wysokich karet. Wysiadały z ich wnętrza wojskowe i cywilne matadory, wszystko to w ubiorach i mundurach galowych, z piersiami okrytemi gwiazdami i krzyżami, tak własnemi jak i zagranicznemi, i damy strojne lśniące brylantami, otulone płaszczami gronostajowemi. Wszyscy wyskakiwali raźno z powozów spiesząc na górę po schodach suknem miękko wyścielonych, i przyozdobionych posągami marmurowemi, źwierciadłami i całemi klombami kwiatów i roślin podzwrotnikowych.
Skoro usłyszano turkot zbliżającego się nowego powozu, szmer głuchy tłum przebiegał: — „Może car nadjeżdża?“ — Pomimo mrozu siarczystego odkrywano głowy. W tem odzywały się głosy tu i owdzie: — „Nie, to powóz ministra N. N... księcia X... ambasadora tego, lub owego... widzisz przecie ludzi w jego liberji“... — Ktoś w tłumie, lepiej od innych obznajomiony z dworskiemi figurami, nazywał po nazwisku wysiadających.
Prawie połowa zaproszonych, zgromadziła się już była w głównej sali pałacu, a u Rostowów tymczasem