Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

Zrazu dał się słyszeć głos Francuza, potem księcia, nareszcie dwa głosy zmieszały się razem, a w końcu drzwi otworzono z łoskotem, na progu ukazał się lekarz skamieniały z przerażenia, za jego zaś plecyma starzec w białym szlafroku, z twarzą wykrzywioną kurczowo, w napadzie gniewu wściekłego:
— Ty tego nie rozumiesz — ryczał starzec, jakimś tonem nieludzkim — ale ja rozumiem, szpiegu francuzki, niewolniku Buonapartego... precz, precz z mego domu... — i zatrzasnął drzwi z całej siły.
Métivier wzruszył miłosiernie ramionami, zbliżając się do panny Bourrienne, która na ten hałas piekielny, nadbiegła czemprędzej z dalszych pokoi, i rzekł wymijająco:
— Książę jakoś dzisiaj w złym humorze... Ale uspokój się pani... nie ma nic zastraszającego... żółć cokolwiek poruszona... jutro zajrzę zaraz z rana...
Wyszedł natychmiast z salonu nakazując cichość jak największą. Za drzwiami tymczasem słychać było stuk pantofli uderzających o posadzkę i wykrzykniki starca urywane:
— Zdrajcy! Szpiegi!... Zdrada na około!... Ani jednej duszy poczciwej!... ani chwili spokoju!...
W kwadrans później, zawołano Marję do ojca, gdzie nareszcie pękła bomba, od rana kręcąca się w powietrzu. Czyż to nie jej wina, jej wyłącznie, że ten łajdak, szpieg wcisnął się aż do jego pokoju?... Na cóż posłał jej spis osób, które pragnie dziś widzieć jedynie?... Gdzież go podziała?... Z jej łaski nie może ani żyć, ani umrzeć spokojnie!...