Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/195

Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy mnie oślepiło? — pomyślała, oskarżając sama siebie. — Jakże mogłam niczego nie dopatrzeć? Dopuścić żeby rzeczy zaszły aż tak daleko? Więc już nie kocha swego narzeczonego?... A ten cały Kurakin, cóż to za jeden? Jakiś nikczemnik oszukuje ją... to przecież bije w oczy. Co powie Mikołaj, ten dobry, szlachetny Mikołaj, gdy dowie się o wszystkiem? Dlatego to była tak bladą i tak nienaturalnie pomieszaną, przedwczoraj, wczoraj i dziś?... Ależ ona nie może kochać tego łotra? To wręcz nieprawdopodobne! List rozpieczętowała, nie wiedząc co zawiera i musiała oburzyć się na pewno, takiem zuchwalstwem.
Sonia otarła z łez oczy, zbliżyła się do śpiącej, raz jeszcze przypatrzyła się jej dokładnie i zawołała na nią głosem przyciszonym.
Nataszka nagle obudzona zerwała się na równe nogi.
— Ach! wróciłaś nareszcie? — spytała rzucając się jej na szyję z całym wylaniem. Uderzył ją natychmiast niepokój Soni. Twarz jej zmieniła się również przybierając wyraz zmieszania i nieufności. — Sonio! czytałaś list nieprawdaż?
— Tak — odszepnęła.
— Sonio! — wykrzyknęła, z uśmiechem najwyższego szczęścia i upojenia rozkosznego — nie mogę zatem ukrywać tego dłużej przed tobą. Soniu! moja duszyńko! kochamy się, widzisz jak! Wszak to tu stoi napisane!
Ręką na list wskazała. Sonia własnym uszom nie wierzyła.
— A Bołkoński? — spytała surowo.
— Gdybyś ty mogła pojąć Sonciu, jak ja się czuję