Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/206

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ ma się rozumieć, wszystko zrobione jak się należy — odrzucił Anatol, rzuciwszy okiem przelotnie na spis sum, ale niczego nie widząc.
Dołogow zamknął biurko:
— Wiesz co — przemówił tonem drwiącym — może byłoby bezpieczniej dać pokój tej wyprawie, póki czas jeszcze?
— Bydlak z ciebie po prostu — oburzył się Anatol. — Nie plótłbyś takich głupstw. Gdybyś wiedział?... ale chyba jeden djabeł to rozmota i zrozumie...
— Nie plotę głupstw, tylko mówię całkiem na serjo... To nie żarcik bez jutra, jak z pierwszą lepszą cyganką, do czego się zabierasz.
— Czy będziesz mnie dalej prześladował? A idź że do stu djabłów — Anatol ściągnął brwi groźnie. — Nie mam czasu, ani chęci, słuchać twoich bzdurstw.
Dołogow zmierzył go wyniośle, od głowy aż do stóp.
— Nie żartuję i... musisz mnie wysłuchać.
Anatol stanął natychmiast. Mimowolnie odczuwał wpływ Dołogowa i poddawał się mu bez oporu.
— Słuchaj mojej rady po raz ostatni. Dla czegóż miałbym cię prześladować? Czym ci w czemkolwiek stawiał zapory? Czy nie ja przeciwnie, wszystko ci ułatwiłem? Czy nie ja wynalazłem owego księdza, nie-księdza? Czy nie ja postarałem się o paszporty dla was obojga?
— No, za to jestem ci nieskończenie obowiązany! Czy sądzisz że nie potrafię być wdzięcznym? — rzucił się na szyję Dołogowowi, ściskając go serdecznie.