Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/244

Ta strona została uwierzytelniona.

jasno, jak na dłoni... wtedy chciej sobie o mnie przypomnieć! — Ujął ją za rękę, i serdecznie takową ucałował. — Byłbym najszczęśliwszym, gdybym mógł ci przydać się na cokolwiek...
— Nie mów tak do mnie panie hrabio, nie wartam tego! — wykrzyknęła Nataszka, zerwawszy się z siedzenia, aby odejść. Piotr przytrzymał ją jednak. Miał jeszcze jej o czemś nadmienić, a gdy wszystko wypowiedział, sam się zdziwił, skąd wziął na tyle śmiałości?
— To pani nie powinnaś wyrażać się w ten sposób! — zaprotestował energicznie. — Masz jeszcze życie całe przed sobą!
— Nie, nie mam już niczego! Wszystko dla mnie stracone! załamała ręce rozpaczliwie.
— Nic nie jest stracone — Piotr mówił dalej, zapalając się coraz bardziej. — Gdybym nie był tym, kim jestem, ciężkim, niezgrabnym i.. związanym, skrępowanym niestety! ale najpiękniejszym, najwykształceńszym, najlepszym i najbogatszym, teraz w tej samej chwili, błagałbym na kolanach, o pani rękę i o jej miłość.
Nataszka, która dotąd jednej łzy nie uroniła, rozpłakała się rzewnie po tych słowach, i wyszła z pokoju, dziękując Piotrowi spojrzeniem pełnem najczulszej wdzięczności.
I on zdołał tylko z największym wysiłkiem stłumić łzy, które mu się gwałtem do ócz cisnęły. Otarł oczy, wybiegł do przedpokoju, zarzucił futro na prędce i wskoczył do sanek.
— Gdzie jechać proszę jaśnie pana? — spytał stangret.
— Gdzie? — Piotr mruknął sam do siebie. Gdzież