Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/30

Ta strona została uwierzytelniona.

graniu psów, po nawoływaniach dojeżdżaczy, które odzywały się to bliżej, to dalej. Wiedział doskonale, że w tym lesie zamkniętym i okopanym, znajduje się para starych wilków z ich wilczętami. Domyślał się i tego, że sfory rozdzieliły się były zrazu, łącząc się następnie, gdy już były na tropie. Odczuwał instynktowo, że musiała zajść jakaś fatalność, która szyki popsuła. Przypuszczał to to, to owo, robił coraz inne kombinacje, pytając się w duchu, z której też strony zwierz wyjdzie na niego i w jaki sposób potrafi go uśmiercić. Nic się jednak z nikąd nie pokazywało. Przechodząc co chwila z błogiej nadziei, do zupełnego zwątpienia i czarnej rozpaczy, zaczął nareszcie modlić się gorąco. Błagał Boga, jak się to czynić zwykło, pod wpływem jakiegoś wzruszenia gwałtownego, chociaż wstydził się poniekąd, tak błahego i drobiazgowego powodu do modlitwy.
— Dla czegóż nie miałbym tej łaski otrzymać? — mruczał z cicha. — Tyś olbrzymio-wielki Panie Boże, wiem o tem. Może to grzech błagać cię o taką marnotę? A ja cię jednak proszę najusilniej, spraw w Twojej wszechmocy, żeby jeden z tych starych wilków wyszedł na mnie, aby mój ogar Karuś mógł w oczach „wujcia“ który widzi wszystko, schwycić go za kark i powalić od razu na ziemię. — Wzrokiem niespokojnym, badał i przenikał gąszcz leśny, raz po raz, ale wszystko nadaremnie.
— Nie, nie, ominie mnie ta gratyska. To tak zawsze się dzieje — myślał i dumał Mikołaj. — W niczem szczęścia nie miałem. Tak samo los mnie prześladował pod Austerlitz, jak wtedy na wieczorze u Dołogowa, jak wszędzie!