Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/31

Ta strona została uwierzytelniona.

Wytężał nie mniej i słuch i oczy. Śledził bacznie każdy załom, starając się pojąć, co znaczy psów granie? Naraz, spojrzawszy w prawo, zobaczył „coś“ wyskakującego z zarośli i dążącego ku niemu.
— Czyżby na prawdę, modły moje miały być wysłuchane? — pomyślał Mikołaj, z zapartem oddechem, ze zbytku wzruszenia. A jednak ta pomyślność, to szczęście, o którem już był zwątpił najzupełniej, oczekując nań, z taką gorączkową niecierpliwością, przybywało rzeczywiście, bez hałasu i tartasu, bez żadnych poprzednich znaków i zapowiedzi. Nie wierzył zrazu oczom własnym, ale wkrótce przestał wątpić. Był to rzeczywiście wilk stary, wilk potężny, o grzbiecie siwiejącym, z brzuchem rudawym, który biegł sobie małym truchcikiem, najspokojniej, jakby był najpewniejszy, że w tem miejscu, nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Teraz przeskoczył przez rów ciężko i niezgrabnie. Mikołaj nie śmiał nawet odetchnąć. Spojrzał na psy. Jedne leżały, drugie stały nie widząc wcale wilka. Nawet i stary, doświadczony Karuś, wygjął był w tył głowę, pokazał swoje żółte i powyszczerbiane zęby, szukając pchieł na prawym boku.
— Huź ha, huzia go! — zawołał Mikołaj pół głosem. Psy zastrzygły uszami, a stary Karuś, skoczył jednym rzutem na nogi, jakby tknięty iskrą elektryczną. Machał żywo ogonem, z którego posypały się kłaczki sierści wyskubanej.
— Czy spuścić psy? — pomyślał Mikołaj. Wilk oddalając się coraz bardziej od lasu, szedł prosto na niego. Naraz drgnął drapieżnik. Odkrył zapewne wpatrzone w