Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/89

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mówił zupełnie jak człowiek... zaczął ją prosić, błagać usilnie, żeby nie opierała się dłużej jego szalonej miłości... Co do niej, powinna była opierać się i przeciągnąć rozmowę, aż póki kur pierwszy raz nie zapije... strach ją jednak ogarnął i tak samo jak przed chwilą panna hrabianka, zakryła sobie twarz dłońmi. Wtedy rzucił się, żeby ją w szpony djabelskie pochwycić... Na szczęście kilka innych dziewcząt zaciekawionych, które podsłuchiwały i śledziły wszystko bacznie pod drzwiami, wpadły do środka łazienki a djabeł znikł natychmiast jak kamfora.
— Na co im pleść takie banialuki i przestraszać bez potrzeby? — przerwała z wymówką opowiadającej pani Melukow.
— Ale i ty mateczko — przytuliła się do niej pieszczotliwie najmłodsza z trzech córek, matki ulubienica — przyznałaś się raz przed nami, że ci jakaś cyganka, wywróżyła nieboszczyka tatusia?
— A co się dzieje w stodole? badała Sonia.
— Idzie się całkiem po prostu, w nocy do stodoły... ot teraz naprzykład... Jeżeli usłyszy się cepy młócące, to dobry znak... jeżeli sypiące się zboże... to zła przepowiednia...
— Mateczko, opowiedz co ci się w stodole przydarzyło? — prosiła córka najmłodsza.
— Tak już dawno temu — uśmiechnęła się matka dobrodusznie — żem na prawdę z kretesem zapomniała... Na co wam jednak wiedzieć o tem, kiedy i tak żadna z was nie odważyłaby się pójść do stodoły o tej porze?