Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.

w tył. Car wychodził z pałacu, udając się do cerkwi Wniebowzięcia. W tej chwili tak straszliwie pchnięto w bok Pawełka, że padł na wznak omdlały. Gdy odzyskał przytomność, zobaczył się w objęciu jakiegoś zakrystjanina z głową prawie zupełnie łysą. Jednem ramieniem podtrzymywał omdlałego, a drugiem starał się go zasłonić przed nową napaścią tłumu:
— Zdeptano jakiegoś paniczyka! — wołał głosem błagającym. — Uważajcież przecie ludzie!... może już i nic z niego nie będzie!
Gdy car zniknął w przedsionku cerkwi, tłum zaczął się zwolna rozchodzić. Poczciwy opiekun Pawełka, mógł go teraz dowlec aż do wielkiej armaty nazwanej Carem, gdzie znowu o mało go nie uduszono, tak wszyscy spieszyli tłumnie na jego ratunek. Jeden rozpinał na nim ubranie, drudzy podnosili go na wysoki piedestał, na którym działo olbrzymie było ustawione. Jeszcze inni wrzeszczeli mu nad uchem z nadmiaru litości, nie przestając złorzeczyć tym, którzy go doprowadzili do tak okropnego stanu. Odzyskał prędko zmysły, i twarz trupio blada, nabrała znowu życia i okrasiła się rumieńcem. Ta przelotna nieprzyjemność, sprawiła to przynajmniej, że dostał się teraz na miejsce doskonałe, z którego mógł wszystko i wszystkich widzieć jak najlepiej. Z tamtąd miał nadzieję dopatrzeć cara samego. Obecnie wcale nie myślał o swojej petycji. Pragnął jedynie ujrzeć „go!...“ Wtedy dopiero nazwałby się zupełnie szczęśliwym!
W czasie mszy solennej tłum zrzadł. Śpiewano po mszy Te Deum, z okazji przyjazdu cara i zawarcia pokoju z Turcją. Zaczęli snuć się pomiędzy ludem prze-