Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

dobitnie niebezpieczeństwo, które państwu grozi i nadzieję, jaką monarcha pokłada w szlachcie. Uwiadomiono go natychmiast, o oświadczeniu spisanem przez całe zgromadzenie.
— Panowie — car odpowiedział głosem drżącym z nadmiaru wzruszenia — nie wątpiliśmy nigdy w poświęcenie wasze, ale taka ofiarność, przechodzi wszelkie nasze oczekiwania. Dziękujemy wam w imieniu naszej wspólnej ojczyzny... Działajmy połączonemi siłami, panowie, bo... niema ani chwili do stracenia.
Car zamilkł, a wszyscy otoczyli go, z wykrzyknikami najwyższej czci i zapału.
— Tak, tak... to, to, to!... Nic droższego i prawdziwszego nad słowa monarchy — powtarzał, płacząc rzewnie ojciec Rostow, który nic nie słyszał, ale wierzył niemniej, że car musiał pięknie przemówić.
Car przeszedł do drugiej sali. Zabawił tam z dziesięć minut. Piotr zobaczył go gdy z tamtąd wychodził. Miał pełno łez w oczach. Dowiedziano się później, że wybuchnął gorżkim płaczem, i nie był w stanie mowy dokończyć. Szło za carem dwóch kupców. Piotr znał jednego z nich, bogatego fabrykanta spirytusu. Drugim był naczelnik gminy, suchy jak szczypa, z włosem i brodą rudawą. Obaj łkali, powtarzając głosem urywanym:
— Nasze życie, nasz majątek, bierz wszystko najjaśniejszy panie!
Piotr żałując szczerze, że się wyrwał był niepotrzebnie z mową o odcieniu wolnomyślnym, zapowiedział, aby dać o tem zapomnieć, że ofiaruje tysiąc ludzi, jego własnym kosztem wyekwipowanych i żywionych.