Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/167

Ta strona została uwierzytelniona.

łzami rzewnemi. Wieści o wojnie, posuwającej się coraz bliżej ku nim, przenikały ją trwogą śmiertelną. — Przez miłosierdzie Boże! nie opuszczaj nas w nieszczęściu.
— Oh! te kobiece płacze i lamenty! — odburknął niecierpliwie i kibitka wytoczyła się za bramę. Okiem znawcy spozierał po polach, dumny, że tak wszystko pięknie wygląda. Te bujne kłosy żyta, falowały poruszane lekkim wietrzykiem, żółkniejąc coraz bardziej. Niebawem trzeba będzie pomyśleć o żniwach. Tam owies gęsty, śliczny, jak ruta zielony, obiecywał również zbiór nader obfity. Zboża udały się były w tym roku nad podziw, rozweselając serce Alpatycza. Wszak on dopilnował tego wszystkiego. Po drodze układał sobie cały plan żniw tegorocznych, a przytem badał sam siebie z wielkim niepokojem, czyby nieszczęsnym wypadkiem, nie zapomniał o jakiem ważnem poleceniu swego pana.
Zatrzymał się dwa razy, aby coś przekąsić i koniom poddać obroku. Nakoniec pod wieczór dnia 16 sierpnia wjechał do miasta. Spotykał po drodze kilka rary rozmaite transporta z żywnością, lub innemi dostawami dla armji. Mijał również i mniejsze oddziały wojska maszerującego pospiesznie ku Smoleńskowi. Gdy zbliżał się do miasta, zdawało mu się słyszeć strzelaninę, ale gdzieś bardzo daleko. Nie zwrócił też na to uwagi. Co go o wiele bardziej zdziwiło, to obozowisko rozłożone wśród pysznego łanu owsa zielonego, który żołnierze kosili w najlepsze, zapewne na furaż dla koni. Zadumany i zatopiony w swoich własnych sprawach i w swoich rachunkach, zapomniał wkrótce o tym niezwykłym widoku.
Od lat trzydziestu, człowiek ten wytężał wszelkie