Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/17

Ta strona została uwierzytelniona.

czele swego pułku? Można było domyśleć się z łatwością, że odpowiedź odmowna, byłaby go zmartwiła i dotknęła do żywego. Adjutant pospieszył więc z zapewnieniem, że cesarz nie mógłby wziąć za złe, takiego zbytku gorliwości, w spełnieniu jego rozkazu. Na te słowa, stary wiarus, z wzrokiem radością rozpłomienionym, wywinął w górę pałaszem krzycząc „wiwat“ — zakomenderował na podkomendnych: „Za mną! naprzód!“ — i puścił się galopem, spiąwszy konia ostrogą. Koń przed rzeką stanął dęba, nie mając ochoty skąpać się w jej nurtach. Pułkownik rozgniewany uderzył z całej siły biedne zwierzę, i rzucił się w prąd bystry. Wszyscy ułani poszli za wodza przykładem. Jedni, pospadawszy z siodeł, czepiali się bądź grzywy końskiej, bądź tych, którzy płynęli siedząc na koniach. Kilka koni utonęło i kilkudziesięciu ludzi. Reszta jeźdźców płynęła, unoszona wartkiemi falami, ile możności w linji prostej, trzymając się kurczowo siodła, lub grzywy końskiej. Tymczasem o pół wiorsty od tego miejsca, był bród zupełnie płytki, i jak najbezpieczniejszy. Oni jednak byli niesłychanie dumni z tego, że mogą tak płynąć, a choćby i umrzeć w danym razie, w oczach tego tam człowieka, siedzącego na pagórku, i który nie raczył nawet spojrzeć na nich!
Gdy adjutant powrócił i ośmielił się zwrócić uwagę cesarza, na poświęcenie Polaków dla jego osoby, mały człowiek w szarym surducie wstał, przywołał Berthier’go, i zaczął się z nim przechadzać nad brzegiem rzeki, wydając mu rozmaite polecenia. Kiedy niekiedy spozierał niechętnie i z brwiami gniewnie ściągniętemi, na toną-