Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/173

Ta strona została uwierzytelniona.

maitemi sprzętami domowemi i kuframi, wyjeżdżające z dziedzińców domostw i kierujących się ku bramom miasta. Kilka z nich, zupełnie gotowych do wyruszenia w drogę, zatrzymały się na chwilę przed sklepikiem z wiktuałami, który stykał się ze ścianą magazynu Ferapontowa. Kobiety na wozach siedzące, i te, które biegły za niemi, zamieniały między sobą ostatnie wykrzykniki, lamenty, uściski i pożegnania. Jakiś psiak z sierścią rudą i zjeżoną, ujadał okrutnie, skacząc koniom do łbów.
Alpatycz wbiegł na dziedziniec oberży, z niezwykłym u niego pospiechem. Zbudził swego woźnicę, który spał w najlepsze, i kazał mu zaprzęgać natychmiast. Sam zajął się upakowaniem należytem wszystkich rzeczy zakupionych. W głównej izbie właściciela oberży, słychać było wrzask przeraźliwy dzieci, płacz i krzyki bolesne samej gospodyni, które zagłuszał głos ostry i gniewny Ferapontowa. Kucharka, niby kwoczka strwożona, czy nie grozi co złego jej pisklętom, biegła tam i nazad po sieni, tracąc prawie przytomność z przerażenia:
— Wybił, zbił na śmierć!... naszą biedną barynię! — wołała w niebogłosy.
— Za co? — spytał Alpatycz.
— Bo go błagała na kolanach, żeby jej pozwolił z dziećmi odjechać!... — „Wywieź nas!... zabierz!... nie każ mi ginąć marnie razem z moim drobiazgiem... Widzisz przecie, że cały świat wynosi się, dla czegóż my jedni zostajemy?“ — A on ją zbił, zbił za to na kwaśne jabłko!... Rany Chrystusowe!.. O Boże! wielki, miłosierny Boże!...
Alpatycz nie ciekawy reszty babskich lamentów, za-