Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/176

Ta strona została uwierzytelniona.

Do oberżystki przyłączyli się jej własna kucharka i kupiec z naprzeciwka. Wszystko troje gapili się z oczami wytrzeszczonemi na pociski, przelatujące im nad głowami. Kilku nowych przechodniów, pokazało się na zakręcie ulicy. Rozmawiali żywo pomiędzy sobą.
— To ci siła, iście djabelska! — wołał pierwszy z podziwem — dach, sufity z powałami, wszystko rozniesło na okruszyny!
— A ziemię to ci tak ryje, jak świnia nieprzymierzając — dodał drugi.
— Szczęście, żem na bok uskoczył — potrząsł głową trzeci. — Byłoby mnie zgnietło na placek!
Zatrzymał ich tłum zewsząd napływający. Zaczęli więc opowiadać, jak widzieli tuż obok siebie padające bomby i granaty. Tymczasem wzmagał się świst, huk i trzask. Pociski padały w około coraz gęściej. Dotąd jednak wszystkie przelatywały wysoko po nad głowami.
Alpatycz wsiadł nareszcie do kibitki, a oberżysta, wyprowadził go aż przed dom, pomagając pakować rzeczy ostatecznie. Zobaczył naraz swoją kucharkę, z rękawami po łokcie zawiniętemi, z podkasaną spódnicą pąsową, jak kołysze się z nogi na nogę, wziąwszy się pod boki. Doszła w ten sposób aż do rogu ulicy, aby posłuchać o czem gadają w tłumie, i nasycić oczy tak niezwykłym dla niej widokiem.
— Czego się tam gapisz, do stu djabłów? — krzyknął na nią ostro. Przestraszona, wróciła się natychmiast, opuszczając spódnicę.
W tej samej chwili, coś znowu w powietrzu świsnęło. To „coś“ leciało tak blisko, i tak ponad samą ziemią, niby