Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/184

Ta strona została uwierzytelniona.

schronić się do Moskwy. Nic go tam właściwie nie przyciągało, a jednak nie mógł się oprzeć chętce zwiedzenia tych miejsc gdzie się urodził, gdzie spędzał lata dziecięce i pierwszej młodości, gdzie na każdym kroku miały się krwawić na nowo rany w sercu jego, pozornie zabliźnione.
Porzucił zatem pułk na kilka godzin, zdając dowództwo na najstarszego rangą i wiekiem oficera, i konia dosiadłszy, puścił się na przełaj, polną drożyną, prosto do wsi. Przejeżdżając koło stawu, gdzie zwykle kobiety z całej wsi zchodziły się prać bieliznę i bijąc w takt pralnikami, wesoło gwarzyły, zdziwił się nie zastawszy tam nikogo. Bacik, którym nieraz woził siostrę po stawie, kołysał się u brzegu, do połowy w błoto wciśnięty. Tak samo nie było nikogo przy bramie, w mieszkaniu odźwiernego. Brama wjazdowa była otwarta na oścież. Chwasty rosły swobodnie na trawnikach, a nawet na ścieżkach w ogrodzie. W parku angielskim, skakały dowolnie cielęta i źrebaki. W oranżerji powybijano szyby. Niektóre pyszne drzewa pomarańczowe i cytrynowe, były wywrócone razem z olbrzymiemi wazonami, reszta uschła najzupełniej. Zaczął wołać Tarasa, ogrodnika. Żywy duch nie odpowiedział na to wołanie. Gdy skręcił na ścieżkę w bok oranżerji, spotrzegł, że część parkanu leżała obalona i połamana na ziemi, a całe gałęzie, tak samo połamane, z najpyszniejszych śliw w sadzie, walały się na ścieżce, z owocem zaledwie przez pół dojrzałym. Stary wieśniak, którego widywał od czasów niepamiętnych, siedzącego w bramie na progu, rozsiadł się teraz tuż pod pałacem, na ulubionej kanapce z mchu,