Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/187

Ta strona została uwierzytelniona.

starym sługą, objął go za szyję i uściskał najserdeczniej. — Zabierz się i ty z tego gniazda opustoszałego, wywożąc co się tylko da. Chłopom zaś powiedz, niech się przeniosą do naszych dóbr pod Moskwą.
Alpatycz płacząc gorżko, zaczął go znowu całować po rękach i kolanach. Andrzej usunął go lekko, i popędził galopem główną aleją.
Minął powtórnie owego chłopa głuchego, który ślęczał, zapatrzony w swoją robotę, niby mucha siedząca nieruchomie na twarzy umarłego. Dwie małe wiejskie dziewczynki, stanęły jak wryte na widok jeźdźca. W spódniczkach podniesionych, niosły pełno śliwek obdartych z owych gałęzi połamanych. Taki strach je ogarnął, że wysypawszy na ziemię owoce ledwie przez pół dojrzałe, schowały się czemprędzej za pień brzozy. Andrzej odwrócił głowę, udając że ich wcale nie widzi... Nie chciał ich spłoszyć jeszcze bardziej. Żal mu się zrobiło tych ładnych dziewczątek! I widok obudził w jego sercu dziwne uczucie, zupełnie nowe, kojące niejako własny jego ból. Zrozumiał, że są w życiu ludzkiem, inne jeszcze sprawy i inne troski, niż te które jemu mózg rozsadzały, a dla tych tam dziewczątek tak samo ważne. One chwilowo o niczem innem nie myślały, jak żeby ukryć się czemprędzej i uciec ze swoją zdobyczą, a szczególniej, żeby ich nikt nie wyłapał na gorącym uczynku. Po cóż miałby był pozbawiać je tego szczęścia? Nie mógł jednak odmówić sobie tej przyjemności, żeby raz jeszcze nie spojrzeć na nie. Uciekały uradowane, pozbierawszy nazad śliwki, gwarząc wesoło swojemi cienkiemi głosikami.