Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/254

Ta strona została uwierzytelniona.

Uścisnął serdecznie dłoń Andrzeja, wpatrując się w niego prawie z czułością i z wielkiem zainteresowaniem:
— Tak, tak, słyszałem już o tem... — mówił dalej z szczerem współczuciem. — Prawdziwa wojna na wzór Scytów — dodał po chwili, jakby dopełniał głośno wątek myśli, snujących mu się po głowie. — Może to wszystko być doskonałem, ale nie dla tych, którzy płacą słono rachunek!... A więc mam przed sobą księcia Andrzeja Bołkońskiego?... Książę ani się domyślasz, jak bardzo pragnąłem cię poznać! — potrząsł głową ze smętnym uśmiechem, i znowu dłoń mu uścisnął serdecznie.
Teraz i Andrzej przypomniał sobie, że mu tyle razy opowiadała Nataszka o Denissowie. To wspomnienie, budząc w nim cały szereg myśli przykrych, które znikały powoli z jego umysłu, ustępując innym wrażeniom, zabolało go, a jednocześnie sprawiło mu pewną przyjemność. Od owej epoki tyle ciosów spadło było na niego... poddanie się Smoleńska, odwidziny Łysych-Gór, śmierć ojca, że to czego wtedy doświadczał, ów ból serce rozdzierający, o wiele złagodniał, wydając mu się raczej snem, niż rzeczywistością. Nazwisko Denissowa odnowiło w jego pamięci obrazy z dalekiej przeszłości, tak rozkosznej i owianej urokiem dziwnie poetycznym. Denissow tak samo, usłyszawszy nazwisko Bołkońskiego, przypomniał sobie z uśmiechem dobrodusznym, ów wieczór, kiedy ni stąd ni zowąd, uniesiony w siódme niebo głosem słowiczym Nataszki, palnął oświadczyny en toute forme, dzieweczce piętnastoletniej. Dziś śmiał się sam ze siebie, i z szału, który go był wtedy opanował. Obecnie przestał marzyć o pięknych oczkach i romansach