Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/26

Ta strona została uwierzytelniona.

przystęp w każdej chwili do cara, który niedawno temu konferował przez całe trzy godziny ze swoim ulubieńcem.
Słońce przezierało przez lekką chmur zasłonę. Powietrze było świeże, chłodne i przesiąkłe rosą. Trzody wiejskie szły na paszę, a skowronki unosiły się nad kwiecistemi, wonnemi łąkami, napełniając przestrzeń swoim słodkim świegotem. Unosiły się w powietrze, niby perełki tworzące się na wodzie zagotowanej. Bałakow czekając na oficera powodził wzrokiem roztargnionym, za owemi ptaszętami, ginącemi w przestrzeni, a jednocześnie jego eskorta patrzała z podełba na huzarów francuskich, w milczeniu, podejrzliwie i z nienawiścią.
Pułkownik francuzki, którego wyciągnięto dopiero z łóżka, o ile się zdawało, zjawił się nareszcie z dwoma huzarami, jadącemi za nim w tyle. Siedział na pięknym siwku, tak gładkim i wykarmionym, że kropla wody nie byłaby się utrzymała na jego tłustych i połyskujących bokach. Tak rumaki, jak i jeźdźcy, wyglądali doskonale, w pełni zdrowia i animuszu.
Był to dopiero pierwszy okres wojny, okres występów w całej paradzie, w porządku wzorowym, jakby w czasie pokoju, podczas manewrów; z przymieszką atoli min junackich, zaczepnych, usposobienia bardziej wojowniczego, i owego uniesienia, owego nadmiaru wesołości, która zwykła ożywiać wojsko w samym początku wyprawy wojennej.
Pułkownik tłumił z wysiłkiem chęć nieprzezwyciężoną do ziewania, był jednak grzecznym w obec Bałakowa, zrozumiawszy nakoniec ważność powierzonej mu misji. Pozwolił mu przejść po za forpoczty i zapewnił