Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/270

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dajcież mi pokój — Julja wzruszyła ramionami. — Mówiłam przecież po rosyjsku.
— Powinnaś księżno zapłacić podwójną karę — wmieszał się do rozmowy któryś z autorów rosyjskich, zapraszany często na Julji wieczory — skalałaś bowiem nasz język galicyzmem, nazywając hrabiego Szynszyna kostycznym.
— Ha! zgrzeszyłam, więc płacę — zaśmiała się Julja. — Zastrzegam się jednak na przyszłość, że za galicyzmy płacić nie myślę. Nie mam ani tyle pieniędzy, ani czasu na to, żeby na wzór księcia Galiczyna, trzymać sobie specjalnego profesora do języka rosyjskiego! Ah! otóż i on! Gdy mowa o słońcu... — chciała już zacytować przysłowie francuzkie, ale się prędko wstrzymała. — O wilku mowa, a wilk tu!... Oho, nie złapiecie mnie więcej!... Mówiliśmy przed chwilą o tobie hrabio kochany — wyciągnęła rączkę na powitanie do Piotra wchodzącego. — Utrzymują tu wszyscy, że twój pułk będzie o wiele wspanialszym od pułku Mamonowa — dodała z tą łatwością w zmyślaniu, która stanowi jedną z cech głównych charakteru u kobiet wielko-światowych.
— Na miły Bóg! nie mów mi księżno o tem — Piotr usiadł ciężko, obok niej na kanapie. — Gdybyś wiedziała, jak to mnie na śmierć zanudza!
— I z pewnością, staniesz hrabio sam na czele, nieprawdaż? — Julja mówiąc te słowa, mrugnęła figlarnie ku młodemu oficerkowi w milicji, a jej pseudo kuzynkowi. Ten jednak spuścił oczy nie odpowiadając wcale na zaczepkę. Obecność Piotra, i jego serdeczna dobro-