Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/279

Ta strona została uwierzytelniona.

piony, ze zwierzęcą chciwością i bezmyślnością. Na grad pytań, któremi zasypywał po drodze obecnych, nie odebrał Piotr żadnej odpowiedzi.
Biedny tłuścioch dźwignął się z ławy i stanął na nogi z wysiłkiem. Wzruszył ramionami i próbował okazać zupełną nieczułość i obojętność. Daremnie jednak pragnął być stoikiem. Gdy wdziewał na grzbiet zraniony wierzchnie ubranie, usta drgnęły mu konwulsyjnie i wybuchnął gwałtownem łkaniem. Może płakał i nad własną, niegodną mężczyzny słabością, co zwykli czynić ludzie z gorącym temperamentem. Tłum zachowujący się dotąd spokojnie i milczący ponuro, zaczął teraz wyć nieludzkiemi głosami, jakby dla stłumienia budzącej się w sercu litości.
— Kucharz Francuz... służył u księcia Galiczyna! — wołano.
— Hej! powiedz no mussiu! nie smakuje ci jakoś sos moskiewski, co? Sprawia ci oskomę, nieprawdaż? — zażartował jakiś stary urzędnik, cały pomarszczony, patrząc na około, jak też przyjmą jego dowcip okrutny? Jedni śmieli się głupio, drudzy śledzili bacznie, zdjęci trwogą, ruch każdy oprawców, którzy rozbierali drugiego delikwenta na chłostę skazanego.
Piotr ryknął głucho, odwrócił się z czołem ponuro zmarszczonem i zawrócił nazad ku swemu powozowi, szepcząc przez zęby zaciśnięte kurczowo, słowa urywane i niezrozumiałe. Wskoczył do powozu, a przez całą drogę rzucał się konwulsyjnie i wzdychał ciężko raz po raz.
— Dokąd jedziesz? — krzyknął na stangreta.