Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/28

Ta strona została uwierzytelniona.

zmaitych innych drogich kamieni, niby okno z wystawą u złotnika.
Bałakow znajdował się już tuż blisko garstki jeźdźców i owego rycerza iście teatralnego, poobwieszanego łańcuszkami, dewizkami, szpinkami i kosztownemi bransoletami na obu rękach, gdy pułkownik Julner szepnął mu do ucha.
— Król Neapolitański!
Był to rzeczywiście Murat, którego tak tytułowano, chociaż trudno było pojąć, dlaczego on w tej chwili, miał być „królem Neapolu?“ — Sam zresztą brał tak na serjo ową maszkaradę, że gdy w wilją swego odjazdu z Neapolu, przechadzał się po ulicach miasta pod ramię z żoną, rzekł smutno usłyszawszy kilku Lazaronów wrzeszczących: — „Viva il Re!“ — Nieszczęśni! ani przeczuwają, że ich monarcha ukochany już jutro stąd odjeżdża!
Mimo najsilniejszego przekonania, że nie przestał być królem Neapolu z Bożej łaski i że poddani opłakują jego nieobecność, wziął się wesoło, na pierwsze skinienie swego szwagra do rzemiosła wojennego, w czem był o wiele bieglejszym, niż w rządzeniu państwem neapolitańskim.
— Zrobiłem cię królem, abyś rządził na moją modłę, nie zaś według twojego własnego widzimisię! — zapowiedział mu Napoleon w Gdańsku. I natychmiast, niby młody tabun, skaczący i dokazujący wesoło, mimo cugli i wędzidła, pogalopował po drogach Polski, ustrojony w barwy najjaskrawsze, obwieszony klejnotami, niby