Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/93

Ta strona została uwierzytelniona.

każdy ruch, jak uderzają jedni o drugich, jak wsiadają sobie na kark, wywijając groźnie pałaszami.
Rostow patrzał na to widowisko, niby na par-force polowanie. Odczuwał instynktowo, że gdyby huzary zalakowali w tej chwili dragonów francuzkich, ci by im się nie oparli, napadnięci znienacka. Trzeba jednak było decydować się natychmiast. Jedna minuta, a już mogło być za późno. Obrócił się. Pułkownik stał obok niego, z wzrokiem wlepionym tak samo w toczącą się walkę.
— Andrzeju Sebastjanowiczu — przemówił Rostow — a gdybyśmy tak wpadli na nich znienacka? Mogliby Francuzi jak nic wywrócić koziołka.
— Zapewne... bo rzeczywiście... — Rostow nie czekając końca frazesu, spiął konia ostrogą i pomknął jak wicher na czele swego oddziału, który był przejęty wiecznie tym samym zapałem nieustraszonym, i ruszył za nim z kopyta, nie czekając nawet na komendę. Mikołaj nie zastanowił się ani chwili dla czego, i po co tak czyni? Rzucił się naprzód bez namysłu, wiedziony instynktem, zupełnie jakby znajdował się w kniei na polowaniu. Widział dragonów galopujących nieopodal; zrozumiał że oni nawzajem pójdą w rozsypkę, jeżeli potrafi skorzystać z chwili sposobnej, która atoli gdy raz przejdzie, już się nie da pochwycić! Świst kul był tak podniecającym, koń unosił go tak niepowstrzymanie, że w końcu uległ ogólnemu szałowi, i leciał dalej na oślep. Na widok szarżujących huzarów, pierwsze szeregi nieprzyjacielskie zatrzymały się z pewnem wahaniem, chcąc im drogę zagrodzić. Rostow puściwszy cugle zupełnie,