Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

O sześć wiorst od rogatki Dorogomiłowskiej, na górze Pokłonnaja, wysiadał Kutuzow z powozu, a usiadłszy jak to lubił na ławce przed chatą, w której urządzono dla niego na prędce dwie izby, został wkrótce otoczony tłumem jenerałów i wyższych oficerów. Był między innymi i hrabia Roztopczyn, który w tej samej chwili przybył był prosto z Moskwy. Wszyscy czuli instynktowo, tu nie idzie o czczą, bezmyślną pogadankę, ale po prostu o naradę, tyczącą się serca Rosji, świętej dla nich wszystkich Moskwy. Wszyscy razem, i każdy z osobna, popisywali się z planami i kombinacjami najdziwaczniejszemi. W końcu, z tych mnóstwa zdań krzyżujących się w powietrzu, a pobijających się nawzajem, Kutuzow jedno tylko wywnioskował: Że stoczenie bitwy i obrona Moskwy, są rzeczywiście czemś wręcz niemożliwem. Jeden Bennigsen, ożywiony na pozór ognistym patryotyzmem, utrzymywał uparcie do końca narady, że Moskwy trzeba bronić, dopóki jeden żołnierz zostanie przy życiu, że tylko po trupach ich wszystkich, powinien wejść do Moskwy nieprzyjaciel! Kutuzow słuchał tych czczych deklamacji z najwyższą niecierpliwością. W razie niepowodzenia, Bennigsen wiedział dobrze, że sam nie będzie za nic odpowiadał, że cały ciężar spadłby na Kutuzowa, za to, iż tak daleko cofał się, nie próbując wcale stawić czoła nieprzyjacielowi. Jeżeli zaś Kutuzow plan jego odrzuci, Bennigsen będzie krzyczał w niebogłosy, skoro Moskwa dostanie się w ręce Napoleona. Te wszystkie atoli podłe intrygi i kopania dołków, nie zajmywały wcale starca w tej chwili. Stawało przed nim inne groźne zagadnienie, które dotąd pozostało