Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

— Właśnie o tem rozprawialiśmy przed chwilą, — wtrącił jeden z wyższych urzędników.
— Cóż ma znaczyć ów frazes o jego oku?
— Gubernator miał niedawno jęczmień na oku i niecierpliwił się najokropniej, gdym mu oznajmiał że wszyscy przychodzą dowiadywać się najtroskliwiej o jego zdrowie... Ale, ale, hrabio kochany — dodał z uśmiechem złośliwym adjutant — opowiadano nam, żeś miał jakieś zgryzoty i niesnaski domowe, że pani hrabina...
— Nic o tem nie wiem — odpowiedział najobojętniej. Cóż zatem słyszałeś panie kapitanie?
— Oh, u nas wymyślają częstokroć takie bajki potworne... powtarzam to tylko, com słyszał z ust wiarogodnych. Otóż zapewniano mnie najuroczyśniej, że hrabina...
— O czem że cię zapewniano?...
— Wyjeżdża niebawem za granicę...
— To bardzo możliwe — bąknął Piotr od niechcenia, patrząc w koło z roztargnieniem. — Ale kogoż ja tam spostrzegam? — dodał wskazując ręką na starca wzrostu wysokiego, którego włosy i długa broda mlecznej białości dziwnie odbijały przy oczach czarnych, pełnych dotąd ognia i twarzy rumianej, czerstwej i prawie bez zmarszczków.
— Ah, ten tam?... To pewien oberżysta, nazywający się Wereszczagin. Czy znasz może hrabio jego historyę z proklamacyą?
— Ejże, to ma być on? — Piotr spytał zdziwiony, przypatrując się badawczo twarzy energicznej, ale nadzwyczaj spokojnej i poczciwej oberżysty.