Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/209

Ta strona została uwierzytelniona.

oknami, w których pozakręcano okiennice ze środka, a nad bramą kołysał się but, godło majstra szewskiego, stała garstka czeladników. Ich ubiór był okropnie zużyty; twarze wyglądały nędznie, jakby wszyscy byli wygłodzeni. Wszyscy oni byli smutni i przygnębieni:
— Czy nie powinien był nam zapłacić za naszą pracę? — mówił jeden z nich marszcząc brwi groźnie. — Ale gdzie tam! Krew z nas ssał do ostatniej chwili, uwodził obietnicami przez cały tydzień, a w końcu „dał nogę“ i znikł jak kamfora! — zobaczywszy nadchodzącą tamtą zgraję, umilkł czeladnik szewski, i zaciekawiony dokąd idą, skinął na swoich towarzyszów, aby się z nimi połączyć!
— Dokąd idziecie? — spytał. — Aha! na policję! Dobrze, to i my tam pójdziemy domagać się sprawiedliwości!
— Czy to prawda, że nasi zwyciężyli?
— Zachciałeś!... Mogłożby być inaczej?
— Tyle bo ludziska opowiadają!... Człowiek w końcu jak w lesie!... nie wie czemu wierzyć!...
Gdy tak w tłumie padały pytania i odpowiedzi, krzyżując się w powietrzu, szynkarz skorzystał z zamięszania, aby umknąć niepostrzeżenie. Młody blondyn nie spostrzegłszy zrazu zniknięcia swego przeciwnika, perorował dalej wymachując rękami. Jego też słuchano z uwagą wytężoną, w nadziei, że im objaśni nie jeden punkt ciemny, nie jedną kwestję, której w żaden sposób rozwikłać nie mogli.
— Szynkarz utrzymuje, że zna prawa, że wie co znaczy porządek?... A na cóż mamy władzę?... Czy nie mam