Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/211

Ta strona została uwierzytelniona.

szczególniej ten frazes: — „Wrócę na objad!“ — Wywarł na słuchających wrażenie dziwnie przygnębiające. Lud był doszedł do takiego szału, w swojej nienawiści dla Francuzów, że zabolały go po prostu słowa głupie i pospolite: — „Wrócę na objad!“ — Każdy z nich zdobyłby się na coś podobnego. Ukaz więc pochodzący od władzy najwyższej, nie powinien był pozwolić sobie czegoś tak pospolitego. Nikt, nawet ów blondyn taki wygadany, nie przerywał głuchego milczenia.
— Trzeba spytać się dyrektora policji... A! otóż i on!... — ktoś zauważył w tłumie głosem przyciszonym. — On nam wszystko wytłumaczy jak należy! — I uwaga całego tłumu zwróciła się ku nadjeżdżającej karecie, w której siedział dyrektor policji, konwojowany przez dwóch dragonów na koniach.
Roztopczyn był wysłał dyrektora policji, aby starał się wydobyć jeszcze coś pieniędzy od kupców. Wracał on rzeczywiście z kieszeniami dobrze wyładowanemi. Na widok tłumu, kazał stanąć stangretowi:
— Co to się znaczy? Czego chcecie? — spytał ostro pierwszych, którzy znaleźli się przy drzwiczkach karety. — Czego chcecie? — powtórzył, nie odbierając zrazu odpowiedzi.
— Wasza miłość, to... to nic... — bąknął nieśmiało, ów człowiek czytający w głos tłumowi ukaz przed chwilą. — Są wszyscy gotowi na rozkazy waszej ekscellencji; spełnią powinność, nie dbając o życie własne... To nie żaden bunt, wasza ekscellencjo!... Tylko według własnych słów, pana gubernatora...
— Gubernator nie odjechał: Jest w pałacu i o was