Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/241

Ta strona została uwierzytelniona.

wicz, brat Bazdejewa. Ów idjota tak zwykle apatyczny i uśmiechający się nieśmiało a głupkowato, dziś był nie do poznania. Poły od szlafroka rozlatywały się na wsze strony, twarz ohydna pałała barwą rubinową. Spił się na umor! Spostrzegłszy Piotra, trochę się zmieszał, zaraz jednak nabrał odwagi, i zbliżył się do niego zataczając się na prawo i lewo.
— Nastraszyli się! — bełkotał głosem ochrypłym i czkawką przerywanym. — Powiedziałem im: nie poddam się!... Dobrze zrobiłem nieprawdaż?...
Zatrzymał się, spojrzał na pistolet leżący na stole; mimo nóg chwiejnych, rzucił się ku niemu ruchem szybkim i gwałtownym, porwał ze stołu i uciekł z pokoju.
Gerassim i parobek stajenny pobiegli za szaleńcem, aby mu broń odebrać, Piotr zaś patrzał z wstrętem najwyższym, na starca pjanego i ogłupiałego. Ten trzymał pistolet z całej siły, z twarzą wykrzywioną i drgającą kurczowo, krzycząc w niebogłosy:
— Chwytajcie za broń!... Do ataku!... Huzia na niego!... Łżesz psie francuzki!... Nie wyrwiesz mi!... niedoczekanie twoje!...
— Uspokójcie się baryń, proszę was usilnie!... Tylko spokojnie!... — powtarzał Gierassim, starając się przytrzymać go za łokcie i wepchnąć z korytarza do pokoju, gdzie możnaby było ubezwładnić szaleńca z większą łatwością.
— Ktoś ty taki?... Bonaparte, hę? co?!... Precz odemnie nikczemniku!... Nie tykaj, życzę ci!... Czy znasz się z tem?... — wrzeszczał szaleniec wywijając groźnie pistoletem.