Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/249

Ta strona została uwierzytelniona.

— Byłem tam — bąknął Piotr.
— Ejże, naprawdę? Tem lepiej, tem lepiej... Jesteście dzielnymi przeciwnikami, trzeba bądź co bądź oddać wam cześć należną. Główna reduta trzymała się doskonale! Słono kazaliście nam za nią zapłacić. Trzy razy wsiadaliśmy na armaty i trzy razy wywróciliśmy koziołka, nieprzymierzając jak kapucyni z kart. Był to ma foi! pyszny widok, panie Piotrze. Wasi grenadjerowie, istne kolosy, do stu piorunów! Widziałem na własne oczy, jak sześć razy pod ogniem kartaczowym, ścieśniali szeregi, idąc dalej niby na prostą paradę! Pyszni ludzie! Nasz król neapolitański, który zna się na tem dobrze, krzyknął: Bravo!... Ho, ho, nie ustąpiliście ani kroku!... Na prawdę, godni jesteście zmierzyć się z nami — dodał po chwili milczenia: — Tem lepiej, tem lepiej... „Straszni w boju, jak nasi rycerze. Czuli w miłości, jak nasi pasterze“... — zanucił jakąś starą piosenkę francuzką. — Takimi jesteśmy, a i wy również, Francuzi Północy, nieprawdaż panie Piotrze? — mrugnął doń okiem figlarnie. Wesołość rotmistrza była tak dziecinnie naiwną, tak szczerą i zaraźliwą, tak był niesłychanie zadowolony z swojej własnej osoby, że Piotr ledwie się wstrzymał, żeby mu tak samo nie odmrugnąć. Owa piosneczka zacytowana, przypomniała zapewne Francuzowi obecne Moskwy położenie, pytał bowiem dalej: — Ale, ale... czy to prawda że wszystkie kobiety Moskwę opuściły? Co za pomysł szalony! Czegóż się obawiały?
— A czy damy francuzkie nie opuściłyby Paryża, gdyby tam mieli wejść Rosjanie? — wtrącił Piotr nawiasem.