Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/279

Ta strona została uwierzytelniona.

Wyraz dobroduszny jego fizjognomji wlał otuchę w matkę strapioną. Zrozumiała, że ten gotów jest iść na ratunek jej dziecka.
— Boże! Boże!... Aniska — skinęła na młodą cygankę — ruszaj z tym dobrym szlachetnym panem, ty nicponiu, coś tak pięknie dopilnowała powierzonego ci dziecka. Wskaż mu drogę... Ja tu muszę pilnować tych gratów...
— Chodźmy! zrobię co będzie możliwem — zawołał Piotr spiesząc za dziewczyną. Zdawało mu się, że wstał i otrzeźwiał po długim letargu, ubezwładniającym wszystkie jego zmysły. Dziewczyna szła szybko, w podskokach, jak dzika koza. Gdy dotarli do miejsca pożaru, zastali tam tłum ogromny. Jakiś jenerał francuzki zagrzewał do ratowania garstkę żołnierzów. Ci natomiast rozpędzali tylko tłum, bojąc się widocznie, żeby tubylcy im z przed nosa łupów nie zabrali. Gdy Piotr zbliżył się prowadzony przez dziewczynę, żołnierze zatrzymali go brutalnie: — Nie wolno — huknęli gromko.
— Tędy, tędy ojczulku — dziewczyna obeszła drugą stroną przez wązką uliczkę, wskazując na domek parterowy stojący obecnie w płomieniach. Jedna ściana już się była zawaliła, druga jeszcze stała. Płomienie buchały z wnętrza wszystkiemi otworami. Piotr zatrzymał się, przez dym i gorąco na pół uduszony.
— Któryż z tych domów należał do twoich państwa? — spytał.
— Ten tu, ten tu — ryknęła płaczem dziewczyna. — Już pewno nie żyjesz, gołąbko moja, panienko moja najmilsza — krzyczała Aniska tarzając się po ziemi, ni-