Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/280

Ta strona została uwierzytelniona.

byto z wielkiego żalu za dzieckiem tak dobrze przez nią dopilnowanem.
Piotr próbował zbliżyć się do wnętrza domu stojącego w płomieniach, ale cofnął się natychmiast z zapartym oddechem przez żar piekielny. Znalazł się o kilka kroków dalej, naprzeciw domu innego, którego dach palił się dopiero i to tylko z jednej strony. Krzątało się po nim kilku Francuzów. Nie mógł z razu domyśleć się, czem się tam zajmują. Naraz zobaczył jednego z żołnierzów, płazującego pałaszem bez miłosierdzia jakiegoś chłopa rosyjskiego, któremu starał się wydrzeć z rąk pyszną szubę aksamitną podbitą i obłożoną niebieskiemi lisami. Teraz zrozumiał, że Francuzi rabują po prostu. Ta myśl jednak mignęła się tylko w jego umyśle jak błyskawica. Trzask zapadających się dachów i ścian, świst złowrogi płomieni w niebo strzelających, czarne kłęby dymu, przetykane miljonem iskier i językami ognistemi, które zdawały się lizać mury, uczucie duszenia i brak tchu spowodowany gorącem nie do zniesienia, wszystko to wywołało w Piotrze niezwykłe rozdrażnienie gorączkowe, jakiego się doświadcza wśród takich straszliwych katastrof i pogromów. A tak to na niego silnie oddziałało, że pozbył się od razu myśli o zamiarze skrytobójczym, które go dotąd męczyły niby ciężka zmora. Młody, odważny i rzeźki, obszedł dom w około. W chwili gdy miał wejść do niego, zatrzymały go krzyki i nawoływania. U jego stóp upadło z góry coś ciężkiego z brzękiem i szczękiem metalicznym. Spojrzał ku oknom i zobaczył Francuzów, wyrzucających sprzęty rozmaite z domu na ulicę, między innemi, ową