Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

facjatę poczciwego kapitasia, z nosem świecącym z daleka barwą rubinową.
— Zrobiło się jasno w koło nas, panie hrabio, gdy jego książęca mość objął naczelne dowództwo. — Odrzucił nieśmiało Tymotkin, patrząc z pod oka na Andrzeja.
— Pod jakim względem? — podchwycił Piotr.
— Naprzykład w kwestji drzewa opalowego i furażu dla koni. Gdyśmy zaczęli się cofać, nie śmieliśmy nigdzie tknąć ani jednej suchej gałęzi, ani wiązki siana, a przecież szliśmy coraz dalej... To wszystko zatem zostawiliśmy dla „niego“ chyba... nieprawdaż? — patrzał teraz miłosiernie na „swego“ księcia. (Za takiego bowiem poczytywał Andrzeja). — I biada nam była, skoro się ktoś z nas dopuścił podobnego nadużycia. Dwóch z naszych najtęższych oficerów, zdegradowano za to bez pardonu! Teraz, po zamianowaniu jego książęcej mości wodzem naczelnym, wszystko wyjaśniło się, jak kiedy słońce wystrzeli z po za chmur!
— Dla czegóż jednak wpierw zakazywano?
Tymotkin umilkł zmieszany, nie wiedząc co odpowiedzieć. Piotr spytał powtórnie Andrzeja.
— Dla wyższych względów, polityczno-dyplomatycznych, aby nie ogołacać kraju, który rzucano na pastwę nieprzyjacielowi — odciął Andrzej tonem gorżkiego sarkazmu. — Było to postanowienie mądre, bardzo mądre!... Osądził on, że Francuzi mogliby nam zajść z tyłu, że ich liczebnie więcej, niż nas... Czego jednak nie mógł zrozumieć ten niemiec — Andrzej wpadł w zapał i głos podniósł mimowolnie — to tej okoliczności, że my broniliśmy tam po raz pierwszy kraju własnego, i że woj-