Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/42

Ta strona została uwierzytelniona.

Zapanowało uroczyste milczenie.
Oficerowie wstali od stołu, i zaczęli się żegnać. Andrzej wyszedł z nimi pospołu na świeże powietrze, aby wydać adjutantowi pułkowemu ostatnie polecenia. Usłyszano tentent kilku koni nadjeżdżających ze strony przeciwnej. Andrzej spojrzał na gościniec i poznał natychmiast Woltzogena i Klauzewitza, jadących z luzakiem w tyle. Przejeżdżali tak blisko, że Piotr i Andrzej usłyszeli część ich rozmowy prowadzonej po niemiecku:
— Trzeba żeby wojna się rozszerzyła — mówił jeden. — To jedyny sposób na Francuzów!
— Naturalnie! — odrzucił drugi. — Od chwili kiedy mamy na celu osłabianie sił nieprzyjacielskich, strata kilku tysięcy ludzi mniej lub więcej, nie wchodzi tu wcale w rachubę i jest bez znaczenia!
— Niezawodnie — odezwał się głos pierwszy.
— Zapewne! — zaśmiał się gorzko Andrzej, ściągając brwi gniewnie. — Niech się wojna rozszerza po całym kraju! Niech wypędza i resztę tak samo, jak wymiotła z jego odwiecznej siedziby mego ojca z córką i wnukiem! Cóż to obchodzi tych Niemców?... A nie mówiłem ci przed chwilą tego samego? Na Boga! panowie Niemcy nie wygrają bitwy, gotów to jestem zaprzysiądz najuroczyściej. Postarają się jedynie o wprowadzenie jak największego nieładu i zagmatwania w ciągu bitwy. W ich głowach bowiem jest pełno sieczki arcy-mądrej, mnóstwo rozumowań, z których i najlepsze nie warte tyle co szczypta tabaki. Nie mają zaś w sercu tego „coś“, co posiadam ja, Tymotkin, i co będzie jutro potrzebnem nieodzownie. Niemcy wydali Napoleonowi na