Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

wszystko lśniło tonąc w blaskach słonecznych, w drugiem kładły się długie cienie. Lasy wysokopienne, które zamykały widnokrąg, zdawały się osypane szmaragdami. Po za ich wierzchołkami widać było ciemny lazur nieba. W dali, niby biała wstęga, wił się gościniec murowany, prowadzący ze Smoleńska. Na nim również pełno było wojska. Obok wzgórza, łąki i pola okryte zbożem dojrzewającym lśniły światłem oblane. Wszędzie atoli, na prawo, na lewo widziało się jedynie masy wojska. Było to widowisko niesłychanie ożywione, majestatyczne i niezwykłe. Co jednak przykuło do siebie najbardziej wzrok Piotra, to widok samego pola bitwy: rzut oka na Borodyno i dolinę rozciągającą się po obu brzegach Kołoczy.
W dolinie, na wzgórzach, w lesie, zewsząd padały strzały armatnie, to znowu gęsty ogień rotowy z ręcznej broni. Rzecz dziwna i prawie nie do uwierzenia, ale tak było rzeczywiście, że owe grzmoty warczące w powietrzu, owe słupy i wstęgi dymu, urozmaicały i dodawały wdzięku całemu krajobrazowi. Piotr ginął z chęci znalezienia się tam, gdzie widział wznoszące się słupy dymu gęstego, gdzie błyszczały w słońcu bagnety i skąd padały pociski, jeden za drugim. Spojrzał na Kutuzowa i jego świtę, aby porównać swoje wrażenia z tem, co oni muszą doświadczać w tej chwili uroczystej. Zdało mu się, że widzi w tych wszystkich twarzach rozpromienienie i ów rodzaj wzruszenia głęboko ukrytego, który go już wczoraj uderzał, ale nie zrozumiał co to znaczy, dopiero po rozmowie z księciem Andrzejem.
— Idź drogi przyjacielu i niech cię Bóg osłania łaską