Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/135

Ta strona została uwierzytelniona.

nemi bliznami, z okiem jedynem tonącem w jakąś dal mglistą i nieokreśloną.
Od chwili kiedy Bennigsen, osobistość najwybitniejsza i najwięcej znacząca po wodzu główno-dowodzącym, zaczął korespondować i znosić się z carem na własną rękę, po za plecyma Kutuzowa, unikając zetknięcia z nim, ten stracił był wszelką swobodę działania. Z drugiej jednak strony zyskał na tem o tyle, że już go nie molestował co chwila Bennigsen, aby atakował bez potrzeby i pożytku nieprzyjaciela. — Powinniby zrozumieć nareszcie — powtarzał w duchu Kutuzow, myśląc o nauce wypływającej z potyczki pod Tarutynem — że możemy wszystko stracić atakując pierwsi. Czas i cierpliwość w wyczekiwaniu, oto moi dwaj główni sprzymierzeńcy! — Był najmocniej przekonany, że owoc dojrzawszy, sam mu wpadnie w ręce, nie strząsany. Jako strzelec doświadczony, czuł i to, że zwierzę jest ciężko ranne, przy współudziale sił połączonych całej Rosji, czy jednak rana jest śmiertelną? Ta zagadka nie była dotąd rozwiązaną. Spodziewał się tego po trochę, z raportów składanych mu z różnych stron; czekał jednak ostatecznie na dowody niezbite. — Proponują mi obroty zaczepne, atakowanie. Po co? Dla odznaczenia!... powiadają... Głupcy! niby to wojna jest czemś tak rozkosznem!... Jeszcze z nich prawdziwe dzieciaki!...
Wszystko potwierdzało domysły Kutuzowa, że armja nieprzyjacielska jest złamaną, i myśli o rejteradzie jak najspieszniejszej: raport Dokturowa o dywizji Broussier’a, wieści głuche zbierane tu i owdzie przez oddzialiki partyzantów, nędze i choroby rozmaite trapiące wojsko fran-